Jeżeli wy też byliście w tym gronie, które po obejrzeniu „Call Me By Your Name” czym prędzej kupiło bilet do Włoch, to możemy przybić sobie hi5. Nie była to wprawdzie północ kraju w połowie lata (film nagrywano w Cremie oraz Bergamo), ale tak samo piękne widoki spotkałem w Neapolu. W końcu odwiedziłem miasto, które dało nam pizzę!
Witaj na południu
W innym filmie o pięknym tytule „Witaj na południu” główny bohater Alberto marzy o pracy w Mediolanie, jednak przez własną głupotę zostaje wysłany do małego miasteczka pod Neapolem, gdzie ma spędzić (aż) dwa lata. Podczas drogi prowadzi samochód tak wolno, że grozi mu mandat, ale przesłuchująca policjantka, słysząc nazwę miasta, każe mu jechać dalej, życząc przy tym wszystkiego dobrego. Im bliżej południa, tym więcej przygód. W pewnym momencie już nawet płacze. Warto zapamiętać tę scenę do końca filmu.
Z turystycznego (czyli chyba najważniejszego) punktu widzenia Neapol traktowany jest nie jako cel podróży, ale miejsce przesiadkowe do innych, niedaleko położonych miejsc. Są to zazwyczaj wyspy wulkaniczne: Capri i Ischia lub półwysep Sorrento, gdzie znajduje się Positano i Amalfi. W sumie to nic dziwnego, bo na pierwszy rzut oka miasto może przestraszyć: wszędzie leżą rozrzucone śmieci, budynki są w opłakanym stanie, a na domiar złego na dworcu Napoli Centrale możemy zostać okradzeni przez tych samych ludzi, którzy handlują podróbkami.
W mieście panuje niemały chaos. Samochody wciskają się przed inne, skutery jeżdżą każdą możliwą uliczką, nie zważając na pieszych ani na to, że właśnie zablokowano im drogę i trzeba zjechać po schodach. Nie zatrzymują się też na skrzyżowaniach, bo po co – wystarczy dać wcześniej sygnał, że się nadjeżdża. Ktoś zawsze ustąpi.
Mamma mia!
Biorąc pod uwagę to, że wielu z tych ludzi nie pracuje, dziwi mnie, dokąd tak codziennie jeżdżą oraz skąd w ogóle mają pieniądze na benzynę. Nawet jeśli praca jest, Neapolitańczykom po prostu nie chce się pracować. Od rana panowie piją kawę, scrollując w tym samym czasie swoje smartfony (w końcu XXI wiek), dzieciaki kopią piłkę w parku, a nastolenie pary całują się na każdej możliwej ławce, bo w domu, przy rodzicach, to tak chyba nie bardzo. Ludzie nie są tutaj jakoś specjalnie piękni, mówią dziwnym językiem (m.in. zjadając końcówki), przez co nie rozumieją ich Włosi z innych regionów. Kobiety biegają po zakupy, bo obiad przecież musi ktoś ugotować. To włoska mamma jest tutaj głową rodziny. Co ciekawe, oni wszyscy się tutaj znają. Z daleka mówią sobie “dzień dobry” i idą dalej. Nawet, jeżeli mieszkają daleko od siebie.
Takie paradoksy i komiczne sytuacje to proza życia w Neapolu. Czekając w kolejce po pizzę za euro pięćdziesiąt może wyłonić się nam pan ubrany niczym Karl Lagerfeld. Z warzywniaka od rana do wieczora słychać techno, więc nie wiem, czy o sprzedaż warzyw tutaj w ogóle chodzi. Z pędzącego skutera wypadnie 25 euro, dzięki czemu cały żyje się jak królewicz, a z automatu drugi darmowy bilet autobusowy. Ludzie piją kawę co godzinę. Nawet w nocy. A całe miasto pachnie nie śmieciami, ale proszkiem do prania. To w sumie jeden z symboli miasta.
Warto zgubić się w Neapolu. Co w sumie nie jest takie trudne, tak naprawdę to nawet Google Maps nie ogarnia topografii tego miasta. Można wtedy odkryć wspaniałe dziedzińce i zrobić sobie zajebiste zdjęcie na Instagrama. Albo oglądać naścienne kapliczki niczym w muzeum poświęconym sztuce sakralnej. Niektóre potrafią przestraszyć – spróbujcie wracać w nocy i wpaść na ludzkich rozmiarów figurę Ojca Pio.
Jak na Włochy przystało, kościołów nie zabraknie. Jeżeli dobrze pamiętam, jest ich 574, na czele z Duomo, w którym spoczywają relikwie męczennika i świętego Januarego z Benewentu. Jego krew ponoć przechodzi w stan płynny nawet trzy razy w ciągu roku, zwłaszcza 19 września, w rocznicę jego męczeństwa.
Czas na pizzę
Pośród takich uliczek jest też mnóstwo jedzenia. Dobrego jedzenia. Wcześniej wspomniałem o pizzy za 1.50 euro. Tak, naprawdę jest taka tania. Można złapać ją w biegu w Di Matteo. A do tego kupić sobie jeszcze frittatinę. Albo dwie. W ogóle lepiej wybierać pizzerie oznaczone szyldem “vera”. Wtedy mamy do czynienia z prawdziwą neapolitańską pizzą, wypiekaną w specjalnym piecu. A o to przecież właśnie chodzi w mieście, gdzie 130 lat temu się ona narodziła.
Obowiązkowy punkt spaceru to włoskie gelato. Za 3,50 euro porcja średnia, która średnia wcale nie jest. A wieczorem Aperol Spritz. W studenckim kręgu za 1 euro – odwiedźcie Spritz da Cammarota. Nie przejmujcie się tylko panem, który zaczyna zamiatać ulicę koło północy. To kolejny z zabawnych obrazków Neapolu. Spróbujcie też ragu z idealnie zrobionymi gnocchi. Polecam restaurację Tandem. Warto zrobić rezerwację, bo potem miejsca może zabraknąć. A szkoda byłoby obejść się smakiem…
Im wyżej, tym piękniej
W Neapolu jest biednie. To widać na każdym kroku. Nie wiedziałem jednak, że nawet ukształtowanie terenu to pokazuje. Im wyżej w górę, tym zaczyna robić się jakby ładniej. Zwłaszcza w dzielnicy Vomero, do której najlepiej udać się kolejką linową (wł. funicolare). Nie ma tam śmieci, są ładniejsze budynki, park z niesamowitym widokiem na całe miasto, nawet słońce wydaje się świecić mocniej. Jednym zdaniem: jest tu pięknie.
Dwie rzeczy sprawiają, że zaczyna się przymykać oczy na te wszystkie niedoskonałości miasta: słońce i morze. Gdy wychodzi słońce, wszystko staje się ładniejsze. Nie trzeba być w Vomero, można zejść na sam dół i cieszyć się obecnością morza. No i jest też Wezuwiusz… Narobił trochę szkód po drugiej stronie (szczęśliwie dla mieszkańców Neapolu), ale nie można przestać się na niego patrzeć.
Mówi się, że płacze się na przyjazd do Neapolu i gdy patrzy się na tę małą ruinę, jest w tym dużo prawdy. Płacze się również, gdy trzeba stąd wyjechać. Ja może i nie płakałem, ale na pewno nie chciałem stąd wyjeżdżać.
Udostępnij ten artykuł, aby inni także mogli go przeczytać!
Ta strona korzysta z plików cookie. Więcej informacji w polityce prywatności – kliknij tutaj. Akceptuję
Polityka prywatności
Privacy Overview
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these cookies, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may have an effect on your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Jeżeli wy też byliście w tym gronie, które po obejrzeniu „Call Me By Your Name” czym prędzej kupiło bilet do Włoch, to możemy przybić sobie hi5. Nie była to wprawdzie północ kraju w połowie lata (film nagrywano w Cremie oraz Bergamo), ale tak samo piękne widoki spotkałem w Neapolu. W końcu odwiedziłem miasto, które dało nam pizzę!
Witaj na południu
W innym filmie o pięknym tytule „Witaj na południu” główny bohater Alberto marzy o pracy w Mediolanie, jednak przez własną głupotę zostaje wysłany do małego miasteczka pod Neapolem, gdzie ma spędzić (aż) dwa lata. Podczas drogi prowadzi samochód tak wolno, że grozi mu mandat, ale przesłuchująca policjantka, słysząc nazwę miasta, każe mu jechać dalej, życząc przy tym wszystkiego dobrego. Im bliżej południa, tym więcej przygód. W pewnym momencie już nawet płacze. Warto zapamiętać tę scenę do końca filmu.
Z turystycznego (czyli chyba najważniejszego) punktu widzenia Neapol traktowany jest nie jako cel podróży, ale miejsce przesiadkowe do innych, niedaleko położonych miejsc. Są to zazwyczaj wyspy wulkaniczne: Capri i Ischia lub półwysep Sorrento, gdzie znajduje się Positano i Amalfi. W sumie to nic dziwnego, bo na pierwszy rzut oka miasto może przestraszyć: wszędzie leżą rozrzucone śmieci, budynki są w opłakanym stanie, a na domiar złego na dworcu Napoli Centrale możemy zostać okradzeni przez tych samych ludzi, którzy handlują podróbkami.
W mieście panuje niemały chaos. Samochody wciskają się przed inne, skutery jeżdżą każdą możliwą uliczką, nie zważając na pieszych ani na to, że właśnie zablokowano im drogę i trzeba zjechać po schodach. Nie zatrzymują się też na skrzyżowaniach, bo po co – wystarczy dać wcześniej sygnał, że się nadjeżdża. Ktoś zawsze ustąpi.
Mamma mia!
Biorąc pod uwagę to, że wielu z tych ludzi nie pracuje, dziwi mnie, dokąd tak codziennie jeżdżą oraz skąd w ogóle mają pieniądze na benzynę. Nawet jeśli praca jest, Neapolitańczykom po prostu nie chce się pracować. Od rana panowie piją kawę, scrollując w tym samym czasie swoje smartfony (w końcu XXI wiek), dzieciaki kopią piłkę w parku, a nastolenie pary całują się na każdej możliwej ławce, bo w domu, przy rodzicach, to tak chyba nie bardzo. Ludzie nie są tutaj jakoś specjalnie piękni, mówią dziwnym językiem (m.in. zjadając końcówki), przez co nie rozumieją ich Włosi z innych regionów. Kobiety biegają po zakupy, bo obiad przecież musi ktoś ugotować. To włoska mamma jest tutaj głową rodziny. Co ciekawe, oni wszyscy się tutaj znają. Z daleka mówią sobie “dzień dobry” i idą dalej. Nawet, jeżeli mieszkają daleko od siebie.
Takie paradoksy i komiczne sytuacje to proza życia w Neapolu. Czekając w kolejce po pizzę za euro pięćdziesiąt może wyłonić się nam pan ubrany niczym Karl Lagerfeld. Z warzywniaka od rana do wieczora słychać techno, więc nie wiem, czy o sprzedaż warzyw tutaj w ogóle chodzi. Z pędzącego skutera wypadnie 25 euro, dzięki czemu cały żyje się jak królewicz, a z automatu drugi darmowy bilet autobusowy. Ludzie piją kawę co godzinę. Nawet w nocy. A całe miasto pachnie nie śmieciami, ale proszkiem do prania. To w sumie jeden z symboli miasta.
Warto zgubić się w Neapolu. Co w sumie nie jest takie trudne, tak naprawdę to nawet Google Maps nie ogarnia topografii tego miasta. Można wtedy odkryć wspaniałe dziedzińce i zrobić sobie zajebiste zdjęcie na Instagrama. Albo oglądać naścienne kapliczki niczym w muzeum poświęconym sztuce sakralnej. Niektóre potrafią przestraszyć – spróbujcie wracać w nocy i wpaść na ludzkich rozmiarów figurę Ojca Pio.
Jak na Włochy przystało, kościołów nie zabraknie. Jeżeli dobrze pamiętam, jest ich 574, na czele z Duomo, w którym spoczywają relikwie męczennika i świętego Januarego z Benewentu. Jego krew ponoć przechodzi w stan płynny nawet trzy razy w ciągu roku, zwłaszcza 19 września, w rocznicę jego męczeństwa.
Czas na pizzę
Pośród takich uliczek jest też mnóstwo jedzenia. Dobrego jedzenia. Wcześniej wspomniałem o pizzy za 1.50 euro. Tak, naprawdę jest taka tania. Można złapać ją w biegu w Di Matteo. A do tego kupić sobie jeszcze frittatinę. Albo dwie. W ogóle lepiej wybierać pizzerie oznaczone szyldem “vera”. Wtedy mamy do czynienia z prawdziwą neapolitańską pizzą, wypiekaną w specjalnym piecu. A o to przecież właśnie chodzi w mieście, gdzie 130 lat temu się ona narodziła.
Obowiązkowy punkt spaceru to włoskie gelato. Za 3,50 euro porcja średnia, która średnia wcale nie jest. A wieczorem Aperol Spritz. W studenckim kręgu za 1 euro – odwiedźcie Spritz da Cammarota. Nie przejmujcie się tylko panem, który zaczyna zamiatać ulicę koło północy. To kolejny z zabawnych obrazków Neapolu. Spróbujcie też ragu z idealnie zrobionymi gnocchi. Polecam restaurację Tandem. Warto zrobić rezerwację, bo potem miejsca może zabraknąć. A szkoda byłoby obejść się smakiem…
Im wyżej, tym piękniej
W Neapolu jest biednie. To widać na każdym kroku. Nie wiedziałem jednak, że nawet ukształtowanie terenu to pokazuje. Im wyżej w górę, tym zaczyna robić się jakby ładniej. Zwłaszcza w dzielnicy Vomero, do której najlepiej udać się kolejką linową (wł. funicolare). Nie ma tam śmieci, są ładniejsze budynki, park z niesamowitym widokiem na całe miasto, nawet słońce wydaje się świecić mocniej. Jednym zdaniem: jest tu pięknie.
Dwie rzeczy sprawiają, że zaczyna się przymykać oczy na te wszystkie niedoskonałości miasta: słońce i morze. Gdy wychodzi słońce, wszystko staje się ładniejsze. Nie trzeba być w Vomero, można zejść na sam dół i cieszyć się obecnością morza. No i jest też Wezuwiusz… Narobił trochę szkód po drugiej stronie (szczęśliwie dla mieszkańców Neapolu), ale nie można przestać się na niego patrzeć.
Mówi się, że płacze się na przyjazd do Neapolu i gdy patrzy się na tę małą ruinę, jest w tym dużo prawdy. Płacze się również, gdy trzeba stąd wyjechać. Ja może i nie płakałem, ale na pewno nie chciałem stąd wyjeżdżać.
Udostępnij ten artykuł, aby inni także mogli go przeczytać!