Jeśli myśleliście, że do Amazonii wchodzi się jak do miejskiego parku z wielką metalową bramą z napisałem “WITAMY W LESIE AMAZOŃSKIM”, to podobnie jak ja – źle myśleliście. Na miejscu nie czekają finezyjnie ułożone alejki i wykoszone trawniki pełne kwiatów. Są za to ulice-rzeki, w których czyhają kajmany, a rozległa dżungla jednocześnie zachwyca i przeraża. Oto opowieść z najbardziej fascynującej podróży w moim życiu.
W co się ubrać do Amazonii
Gdy rozpędzający się z prędkością ogrzewającego się w brazylijskim cieple lodowatego piwa pociąg o nazwie “karnawał” zawitał do tego kraju, ludzie poprzebierani w najróżniejsze kostiumy wyszli na ulice. Tańczyli, pili, krzyczeli i bawili się, jakby jutra miało nie być.
Safari look
Moje wewnętrzne rozterki modowe skupiły się właśnie na wybraniu odpowiedniej kreacji, aby nie wylądować na ulicy w samych majtkach, chociaż to byłoby przez brazylijską społeczność jak najbardziej akceptowalne. Po paru dniach intensywnego brainstormu i przeczesywania najdalszych zakamarków Pinteresta, selekcja została zakończona. Miałem strój numer jeden (karnawał trwa kilka dni, a niektórzy mają kreacje, które przygotowują wiele tygodni wcześniej).
Koncepcja opierała się na podróżniku z Amazonii. Ziemiste kolory, kapelusik, wzorzyste szelki, liście i gumowe skorpiony na całym ciele – to było moje wyobrażenie północno-zachodniej części Brazylii. Z przebrania wyszło raczej afrykańskie safari, ale kto by się tam czepiał szczegółów. Wyglądało to całkiem fajnie i zebrałem też kilka komplementów. Co z tego, że gołe dupy i tak przyciągały na ulicach większą uwagę – ja cieszyłem się. że miałem jakiekolwiek przebranie.
Karnawałowe przebieranki przypomniały mi się dwa lata później, gdy siedząc nad otwartą walizką, przyszło spakować się na kilka dni do Amazonii…
Pakowanie na narty?
Prawdziwa podróż zaczyna się przecież od pakowania. To właśnie potwierdza, że rzeczy zaczynają się dziać, a kolejno wrzucane ubrania do walizki są jak wkraczanie jedną nogą w naszą nadchodzącą destynację. Tylko jak spakować się w trzy zupełnie różne brazylijskie scenografie? Pięciotygodniowa wycieczka zakładała Rio, Amazonię oraz plażowo-wydmowe Lençóis Maranhenses. Ano, to już nieco większa łamigłówka.
Z listy rzeczy do zabrania, którą podała mi moja współtowarzyszka podróży, Camila, dało się wyczytać: grube skarpety, buty trekkingowe, długie śliskie spodnie, koszulki bawełniane, koszulki z długim rękawem… Grube co?? Pytanie nasuwało się samo: czy my rzeczywiście lecimy do upalnej, tropikalnej Amazonii? Nasze bilety co prawda sprawdzałem ostatni raz przy ich zakupie, czyli dwa miesiące wcześniej i alpejskiego kurortu narciarskiego na pewno tam nie było.
Okazało się później, że w Amazonii trzeba być przygotowanym dosłownie na wszystko…
Jak w piekarniku
Gdy tylko wyszliśmy z lotniska w Manaus, żar tysiąca słońc buchnął nam w twarz. Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałem, jak to jest wsadzić głowę do piekarnika, to już miałem swoją odpowiedź.
Mimo tego, że miasto ma piękną, kolonialną architekturę budynków, od pierwszej sekundy wiedzieliśmy, że nie będzie to nasza ulubiona miejscówka. Na nieszczęście mieliśmy tu spędzić całe dwa dni. Moja ochota do zwiedzania była odwrotnie proporcjonalna do wysokości słupka rtęci na lokalnym termometrze. Było 36 stopni.
Odetchnęliśmy z ulgą, gdy okazało się, że w Manaus tak naprawdę nie ma za bardzo co robić. Nasze zwiedzanie ograniczyło się więc do spróbowania lokalnych specjałów, takich jak musaka z dorszem i bananem (trzeba to przyznać: niebo w gębie), wizyty w rezerwacie, którym opiekuje się wojsko (robią to młodzi żołnierze w ramach obowiązkowej służby), spaceru obok teatru i portu (piękne kolorowe stateczki), a także rundki po lokalnych barach (pani chodząca z alkoholem na głowie to umiejętność, której nigdy nie posiądę).
Czas do poniedziałkowego poranka upłynął całkiem szybko, a hotelowa klimatyzacja nigdy nie była dla mnie większym wybawieniem.
Obiecałem sobie, że będę nagrywał każdy dzień naszej amazońskiej przygody w formie wideo dziennika, ale chyba z lenistwa dotrwałem tylko do dnia trzeciego. Robiłem jednak notatki z każdego z pięciu dni podróży, które przeczytacie poniżej. Oczywiście, zostały wzbogacone o stosowne komentarze i małe dygresje.
[Uwaga, spoiler! – przeżyliśmy]
Amazonia. Poniedziałek, dzień 1: Podróż do lasu
Jeśli myśleliście, że do Amazonii wchodzi się niczym do miejskiego parku z wielką metalową bramą z napisałem “WITAMY W LESIE AMAZOŃSKIM”, to podobnie jak ja – źle myśleliście. Spod hotelu odebrał nas nasz prywatny szofer Luis z biura podróży Gero Travels, gdzie wykupiliśmy wycieczkę. Luis mieszka w Manaus pomiędzy największymi kartelami narkotykowymi w tym regionie, ale wbrew pozorom żyje mu się w takiej sytuacji bardzo bezpiecznie. Podjechaliśmy pod biuro, gdzie strzeliliśmy se kawkę – piliśmy ją z filiżanek siedząc w vanie, co było dosyć komiczne. Dołączyła do nas jeszcze para Hiszpanów i ruszyliśmy w drogę.
Tu zabawny paradoks i odrobina vip pakietu za darmo – para Hiszpanów miała wykupioną prywatną wycieczkę, więc mogli decydować o każdym dniu “zwiedzania” i zmieniać go według swojego widzimisię – mieli do dyspozycji prywatnego przewodnika z Amazonii. My z Camilą wykupiliśmy z góry ustalony plan wycieczki, ale rzeczywistość popandemiczna okazała się dla nas korzystna. Byliśmy tylko we dwoje, przez co również mieliśmy prywatną wycieczkę z przewodnikiem (dalej przeczytacie o nim więcej, bo to super gość) i mogliśmy częściowo decydować, co będziemy chcieli robić.
Pierwsze wrażenia
Gero, właściciel swojego amazońskiego biznesu, jechał z nami. Wszyscy zmierzaliśmy do portu, z którego wsiadaliśmy w wiozącą nas na drugą stronę łódź. Zdążyliśmy jeszcze zakupić mordercze kadzidełko (po odpaleniu nawet duże owady padały po kilku minutach) i ruszyliśmy w drogę.
Ekscytacja sięgnęła zenitu, gdy usłyszeliśmy, że zatrzymamy się na styku rzek Rio Negro i Amazonki. Mają one dwa różne kolory i nie łączą się ze sobą przez jakiś czas, co wygląda szalenie efektownie. Ta sama ekscytacja szybko opadła, gdy 1) okazało się, że o tej porze nie widać granicy tak wyraźnie 2) morska policja zatrzymała nas do kontroli. Okazało się, że to tylko testy dla młodych policjantów, więc ruszyliśmy dalej.
Kolejny etapem na trasie był biały volkswagen rodem z kreskówki Scooby-Doo. Niestety, jedyna tajemnica, którą mogliśmy odkryć podczas prawie 2-godzinnej podróży, to jak wiele potrafią znieść nasze tyłki. Bus okazał się być zdezelowaną metalową puszką z wysłużonymi siedzeniami bez jakiejkolwiek amortyzacji, a droga obfitowała w dziury wielkości kraterów po meteorach. Do tej pory ten moment służy mi jako punkt odniesienia: „co znaczy niewygoda.”
Przy brzegu czekało na nas zielone kanu, które miało zabrać nas do naszego egzotycznego hoteliku. Zanim usadowiliśmy się na ławeczkach w chwiejnej konstrukcji, pomogliśmy załadować zakupy na najbliższy tydzień. Kolejna godzina upłynęła na obserwacji lasów i lokalnej architektury (kolorowe domki na wysokich palach) z obu stron.
Pierwsze wrażenia
Nasz luksusowy resort składał się z drewnianych chatek z toaletą, łóżkiem i klimatyzacją, a także mini werandą. Na środku znajdowała się większa konstrukcja ze “stołówką”. Było też wifi i to była jego jedyna cecha – było. Co prawda powiadomienia wyświetlały się na ekranie telefonu, ale nie dało się ich odczytać. Nasza wycieczka stała się wtedy jeszcze bardziej luksusowa – płaciliśmy za detoks cyfrowy.
W oczekiwaniu na późny lunch poszliśmy się wykąpać w wodzie, co przeraziło mnie w sekundę po wskoczeniu, bo nie wiedziałem, jaka jest jej głębokość, a także CO w niej pływa. Na szczęście wyszedłem z obiema nogami, chociaż cały pokryty brązowym osadem z rozkładającej się w wodzie kory drzew namorzynowych.
Po południu wybraliśmy się w pierwszy rejs łódką z naszym przewodnikiem Ismailem i jego dziećmi, aby popływać pośród lasów i wypatrzyć cokolwiek, co biały człowiek mógłby uznać za wystarczająco egzotyczne, by pochwalić się tym na Instagramie (po powrocie do “cywilizacji”, rzecz jasna, bo jak już wiecie, na wifi nie było co liczyć). Odgłosy silnika niestety skutecznie odstraszały zwierzęta, ale Ismail ze swoim sokolim wzrokiem (nie przesadzam, widział i słyszał z kilometra) wypatrzył iguanę i kilka ptaków.
Wróciliśmy do hoteliku zjeść kolację i wypić piwko serwowane w “barze” przez znajomego Gero, który kazał się zwać Tukanem. Prawdziwe przygody dopiero nas czekały, więc poszliśmy spać, aby ukoić nasze zmęczone pupy po wyboistej podróży.
Amazonia. Wtorek, dzień 2: Wielkie pająki i łowienie piranii
Dzień zaczął się od trzech kąpieli, jedna po drugiej. I bynajmniej nie jest to oznaka OCD na punkcie higieny, o nie. To coś znacznie poważniejszego. To PROCES przygotowania się do wejścia do lasu. Pierwszy krok to zwykły prysznic – taki sam, jaki biorę w polskiej rzeczywistości. No, może poza mało znaczącymi różnicami jak zimna woda z deszczówki oraz niespodziewani goście pod prysznicem – pani żaba lub pan pająk (uspokajam, nie jakiś gigant wielkości ręki, ale taki wielkości kciuka już tak).
Drugi etap to kąpiel w sprayu przeciwsłonecznym z SPF 1000 50, którym należy pokryć większą część ciała, bo oprócz stuprocentowej wilgotności mamy też palące słoneczko. Trzecia i ostatnia (na szczęście) kąpiel polega na nabalsamowaniu się repelentem niczym egipski faraon, czyli wszelkiego rodzaju substancjami przeciw komarom. Niestety, obszarem ich ukąszeń jest całe ciało, więc nakładamy go również na części ciała, które później zakryjemy.
Królowie lasu
Po porannym zabiegu w leśnym SPA, ociekając wszelkimi substancjami niczym Amazon no. 5, opuściliśmy nasz hotelik i weszliśmy do lasu. Mógłbym was teraz tutaj zachwycić przerażającą historią o tym, jak oplótł mnie śmiertelnie niebezpieczny pyton i uratowało mnie tylko to, że Ismail znał język węży i poprosił go grzecznie u uwolnienie swojego podopiecznego, a w zamian dał sobie wstrzyknąć jad w stopę (który następnie wyssał ustami, robiąc niesamowite zgięcie ciała dzięki codziennym praktykom gimnastyki nauczonej u rdzennych mieszkańców Amazonii), ale nic takiego się nie wydarzyło, bo większość zwierząt prowadzi nocny tryb życia i śpi w dzień.
Ismali zrobił nam korony z wielkich, zielonych liści, abyśmy poczuli się prawdziwymi leśnymi wojownikami (daje +10 do odwagi). Podczas spaceru zjadłem też pierwszego w życiu robaka (źródło białka, gdy nie ma się prowiantu). Siedział w orzechu, więc miał kokosowy posmak. Ciekawe doświadczenie.
Dajcie spać tarantuli
Podczas przechadzki po lesie spełniło się moje marzenie i ziścił największy koszmar – obie rzeczy w tym samym czasie. Na własne oczy zobaczyłem wielką tarantulę. Nie było to takie oczywiste, bo pająk w ciągu dnia siedzi sobie w swojej głębokiej norze i wychodzi dopiero wieczorem. Ismail musiał trochę pogmerać patykiem, aż w końcu z wielką opieszałością królowa do nas wyszła. Pokazała długie, wielkości ręki odnóża i… poszła “spać” dalej. Wyglądało to tak, jakby była już przyzwyczajona do turystów żądnych uwiecznienia w pamięci momentu spotkania wielkiego pająka na wolności, więc spoglądała na nas tylko z politowaniem w stylu “dajcie żyć”.
Był też moment, po którym poczułem się jak w National Geographic, ale nie przed kanapą, ale za szklaną taflą telewizora. Ismail usłyszał, że coś się do nas zbliża i należy się szybko ewakuować. Poczuliśmy niebezpieczeństwo, bo sami nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i gdzie moglibyśmy się w razie czego ukryć. Na szczęście dźwięki ucichły, więc mogliśmy kontynuować wędrówkę.
Menu na kolację: pirania
Wróciliśmy do naszego hoteliku, aby zjeść lunch, a następnie wypłynęliśmy łódką na łowienie piranii. I możecie mi uwierzyć, że w momencie pisania tego zdania dalej mnie to ekscytuje. Może nie samo łowienie ryb, bo z tym miałem lekki problem moralny, ale samo spotkanie ich w naturalnym środowisku było ciekawym doświadczeniem. Łowiliśmy na patyk, do którego przymocowana była żyłka, a na żyłkę nakładaliśmy kawałki mięsa. Następnie trzeba było pomachać wędką w wodzie…. ale po co ja to mówię, przecież sami wiecie, jak się łowi ryby.
Zdradzę wam za to, że łowione przez nas piranie miały trzy kolory – czerwona, srebrna i złota. Trzeba było uważać na zęby, bo ich arsenał robi rzeczywiście wielkie wrażenie. Te mniejsze wypuszczaliśmy, a większe mieliśmy zabrać ze sobą – Ismail oznajmił, że to nasza dzisiejsza kolacja. Jeśli nic nie złowimy, pójdziemy spać głodni.
Misję podjąłem więc poważnie, bo trzeba mieć energię, gdyby na drugi dzień owinął się wokół ciebie wielki wąż. Na koniec łowienia największym zwycięzcą tej mini rywalizacji okazał się być syn Ismaila, Anderson, który łowił piranie jak rasowy wędkarz. Moja wędka niestety ciągle zaplątywała się o szuwary lub o żyłkę innej osoby. No, ale jak to mówią – nie można być czempionem we wszystkim.
Szukanie kajmana
Po kolacji (ryba okazała się smaczna!) mieliśmy jeszcze jeden punkt w programie. Było już bardzo ciemno, więc wchodząc do chybającej się łódki musiałem uważać, żeby nie wpaść do wody – jej tafla w ogóle nie odróżniała się od nieba. Płynęliśmy zobaczyć kajmany, które są aktywne o tej porze. Nasi przewodnicy mieli mocne latarki i świecili nimi w różne miejsca, aby znaleźć gada. Udało się po jakichś pięciu minutach i niewiele więcej trwała ta wyprawa. Ismail pokazała kajmana z bliska (był to młody osobnik), można było go dotknąć. Szczególnie ciekawe były oczy, które pokrywają się specjalną błoną, gdy zwierzę pływa w wodzie. Gad wyglądał dosyć strasznie, ale mnie bardziej przerażało to, czy do naszej małej łódeczki nie zacznie wlewać się woda. Jej drewniana krawędź była praktycznie na równi z nią.
Amazonia. Środa, dzień 3: Noc w lesie
Dzień trzeci był nie tylko prawdziwym wejściem w to, co nastąpiło kilkanaście godzin wcześniej (spoiler: nagłówek nad tym zdaniem), ale też najbardziej edukacyjnym elementem wyprawy. Na początku popłynęliśmy do miejsca, w którym kilka osób codziennie przez kilka godzin robi mąkę z manioku, czyli tapiokę. Opowiedziano nam o całym procesie, począwszy od zdzierania pierwszej warstwy, po tarcie, czyszczenie i osuszanie. Ludzie przy pracy (zwykle to rodziny, są także dzieci) rozmawiają ze sobą, śpiewają, żartują.
Kolejnym przystankiem była wizyta w domu znajomego Ismaila. Był chyba bardzo dumny, że odwiedzili go goście, bo pokazywał nam wszystkie rzeczy, które wymyślił i skonstruował, warzywniak i drzewa w ogrodzie. Jedliśmy “amazońskie marshmallows”, czyli miękką, lekko słodką gąbkę otaczającą jeden z orzechów. Zebraliśmy trochę owoców, które mieliśmy zabrać na noc w lesie.
Skromne życie w Amazonii
Ludzie w Amazonii żyją bardzo skromnie. Do ich domów prowadzi zwykle jeden krótki kabel z prądem, który podczas burz może zostać uszkodzony przez ruszające się gałęzie (zapamiętajcie ten insight). Jedzą zwykle to, co złowią, mają też krowy, kury i inne zwierzęta gospodarstwa domowego. Nie ma ciepłej wody, bo nie ma takiej konieczności – jest zawsze gorąco.
Wydaje się, że to bardzo spokojni ludzie, żyjący bez pośpiechu, w zgodzie z naturą, która zaspokaja ich najważniejsze potrzeby. Mają oczywiście telefony i korzystają z Whatsappa (Anderson grał w wężyka), ale w ograniczonym stopniu, bo zasięg jest słaby lub go wcale nie ma. Ludzie mają tutaj niewiele, ale wydaje się, że nie potrzebują mieć więcej.
Jedziemy do lasu
Gdy przyszła właściwa godzina, zapakowaliśmy wszystkie niezbędności (siatki, hamaki, jedzenie i butelkę cachaçy) i wsiedliśmy w łódkę. Płynęliśmy około 30 minut, po czym zeszliśmy na ląd. Spacerowaliśmy w głąb lasu, aż dotarliśmy do miejsca, które okazało się być stałym miejscem naszego przewodnika, gdy turyści przyjeżdżają spędzić noc w lesie. Wokół leżały już częściowo przygotowane “stelaże” naszych leśnych łóżek, ale trzeba było odpowiednio poprawić i wzmocnić konstrukcję. Nie było czasu do stracenia, bo niedługo zapadał już zmrok, więc szybko zabraliśmy się do pracy.
Szukaliśmy mocnych, grubych gałęzi, które posłużą za stelaże łóżek oraz stołu, a także cieńszych patyków na ognisko. Później pomagaliśmy wszystko układać – te konstrukcje nie były niczym sklejane lub związywane – trzeba było naciąć gałęzie w taki sposób, żbye wszystko się ze sobą odpowiednio zazębiało. Trochę jak składanie mebli z IKEI, ale bez śrubek, wkrętów i czytelnej instrukcji. Następnie rozwiesiliśmy nasze hamaki i dokładnie owinęliśmy moskitierą, aby nic nas w nocy nie zjadło. Wyglądało to trochę jak kokony motyli. Mieliśmy tylko nadzieję, że w nocy nic nas z tego kokonu nie wyciągnie.
Przyszedł czas obiadu. Upiekliśmy kurczaka na ognisku, ryby, a na koniec nasi przewodnicy zrobili całe wiadro caipirinhii, która trochę ostudziła nasze nerwy, bo las zaczynał już budzić się do życia. Mimo, że nie było nic widać, to dźwięki wszystkiego wokół podkręcały naszą wyobraźnię, co tam może się czaić w ciemnościach. Pomyślcie tylko sobie, jakim przeżyciem było oddalenie się na 20 metrów wgłąb lasu, żeby zrobić siku.
Noc w lesie
Noc była niespokojna. Zawinięci w nasze kokony i lekko pijani próbowaliśmy zasnąć. Było głośniej niż w moim byłym mieszkaniu w Warszawie przy skrzyżowaniu Al. “Solidarności” i Jana Pawła II, gdzie od rana jeździły tramwaje. Odgłosy owadów, spadających liści, skrzeki ptaków i krzyki małp sprawiały, że budziłem się wielokrotnie. Przez siatkę moskitiery sprawdzałem też, czy poza mną wszyscy dookoła jeszcze żyją. W środku nocy nasi przewodnicy wydawali odstraszające dźwięki – dowiedzieliśmy się potem, że w pobliżu był jaguar, czyli jedno z największych niebezpiecznych istot w Amazonii.
Jak dobrze, że ktoś nad nami czuwał, bo zwierzęta te atakują z niemal stuprocentową skutecznością. Pomimo stresu, który towarzyszył mi od postawienia pierwszej nogi na łódce, powtórzyłbym z chęcią to doświadczenie jeszcze raz. Poczucie ulgi (żeby nie pisać: katharsis) nad ranem można porównać do tego, które mamy na napisach końcowych po obejrzeniu wyjątkowo niepokojącego, działającego na wyobraźnię horroru.
Czwartek, dzień 4: Odcięci od wszystkiego
Zjedliśmy śniadanko, wypiliśmy kawę z mlekiem i opowiadaliśmy sobie o przeżyciach z ubiegłej nocy. Poza historią o jaguarze, Camila widziała w nocy rodzinę pancerników, które przechodziły pod jej hamakiem. Jak się okazuje, też wstawała kilkukrotnie, bo dźwięki i niewygodny hamak nie pozwalały jej spać.
Ekspresowe lekcje przetrwania
Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po lesie. Zobaczyliśmy gniazdo kolejnej, tym razem mniejszej tarantuli. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i nabyliśmy kolejnej wiedzy na temat leśnego survivalu:
Ismail pokazał nam, jak znaleźć i gdzie naciąć specjalne drzewo, które następnie oferuje pitną wodę pełną substancji mineralnych.
Zademonstrował użycie naturalnego sprayu owadobójczego, które polega na przyłożeniu rąk do mrowiska małych drzewnych mrówek. Należy je potem przetrzeć i zaaplikować na ciało – zapach zrobi robotę.
Różowe delfiny i tonące krowy
Dalsza część dnia przebiegała raczej spokojnie. Wzięliśmy prysznic, by zmyć z siebie ostatnie stresy i jak co dzień wyruszyliśmy łódką w poszukiwaniu kolejnych, amazońskich zwierząt. Widzieliśmy wielkie mrówki niosące liście, kolorowe żabki, a także leniwce w oddali, wysoko na drzewach.
Udało się zobaczyć także grzbiety słynnych różowych delfinów, które wynurzają się dosłownie na sekundę i ciężko zrobić im zdjęcie.
Julia, córka Ismaila, opowiadała Camili przeróżne historie. Jedna z nich była o ich krowie, która zbliżyła się zbyt blisko wody i zaatakował ją kajman. Julii było smutno, gdy zobaczyła, że później w wodzie pływała tylko połowa krowy, z którą najwyraźniej dziewczynka była w serdecznej relacji.
Koło godziny 18 byliśmy już w domu, bo zbierało się na burzę. Po kolacji zaniepokoił nas porywisty wiatr, więc schowaliśmy się w naszym domku. Następnie lało, grzmiało i nie zapowiadało się, ze prędko się skończy. Wkrótce wysiadł prąd, a razem z nim klimatyzacja i wifi (tego drugiego nie było mi szkoda, bo i tak działało tyle, co nic).
Amazonia. Piątek, dzień 5: Powrót
Rano powiedziano nam, że wiatr zerwał jedyny kabel, który dostarczał prąd. Dowiedzieliśmy się też, że w naszym hoteliku poza nami nie było żywej duszy – gdyby więc działo się coś gorszego, zdani bylibyśmy z Camilą tylko i wyłącznie na siebie. Może to i nawet lepiej, że nie wiedzieliśmy tego wcześniej 🙂
To był już nasz ostatni dzień w dżungli, więc chcieliśmy z niego skorzystać jak najwięcej. Wstaliśmy więc o 5 rano i popłynęliśmy łódką, aby zobaczyć z niej piękny wschód słońca. Wschód słońca był, ale niestety nie piękny, bo na niebie dalej było sporo chmur.
Po śniadaniu pojechaliśmy zobaczyć jedno z największych i najstarszych drzew w regionie. Poziom wody, który odznaczał się ciemniejszym kolorem na korze drzewa, był kilka miesięcy temu 2-3 razy wyższy, niż moje 177 cm wzrostu. Imponujące, jak duże są to różnice i jak często zwierzęta muszą dostosowywać do tego swój tryb życia.
Powrót do domu
Prądu dalej nie było, a my brudni i spoceni mieliśmy przed sobą 3 godziny podróży powrotnej do Manaus. Ale cóż można było zrobić… Założyliśmy ostatnie w miarę czyste ubrania (reszta przewidziana była na dalszą część wakacji, czyli Lencois Maranhenses) i odtworzyliśmy tę samą trasę, co poprzednio (łódka – Scooby-Doo van – łódka) i późnym popołudniem byliśmy w biurze u Gero, który przeprosił nas za zastałą sytuację, zaoferował kawę, prysznic w jego domu, a także zwrot części podróży. Wiedzieliśmy, że po covidzie z jego biznesem nie jest teraz łatwo, więc nie skorzystaliśmy z rabatu. Podróż była i tak tania, bo za całe doświadczenie w amazońskiej dżungli zapłaciliśmy nieco ponad 1000 zł.
Szczęście to pojęcie względne
Podczas pięciodniowej wyprawy do Amazonii doświadczyłem życia w dżungli: od łowienia piranii, spotkania z tarantulą, do spędzenia nocy w lesie. Nie był to kolejny city break i spacerowanie po muzeach, ale wielka przygoda przed duże P i jedno z najciekawszych doświadczeń w moim życiu.
Brak prądu i wifi, wszędobylskie komary, a także zrozumienie potęgi natury i obserwacja skromnego życia lokalnej społeczności przeniosły tę wyprawę na zupełnie inny poziom poznania.
Najważniejszą lekcją była ta, że szczęście jest pojęciem względnym. Można nie mieć wiele, a i tak być szczęśliwym człowiekiem, żyć bez pośpiechu i w zgodzie z otoczeniem.
Udostępnij ten artykuł, aby inni także mogli go przeczytać!
Ta strona korzysta z plików cookie. Więcej informacji w polityce prywatności – kliknij tutaj. Akceptuję
Polityka prywatności
Privacy Overview
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these cookies, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may have an effect on your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Jeśli myśleliście, że do Amazonii wchodzi się jak do miejskiego parku z wielką metalową bramą z napisałem “WITAMY W LESIE AMAZOŃSKIM”, to podobnie jak ja – źle myśleliście. Na miejscu nie czekają finezyjnie ułożone alejki i wykoszone trawniki pełne kwiatów. Są za to ulice-rzeki, w których czyhają kajmany, a rozległa dżungla jednocześnie zachwyca i przeraża. Oto opowieść z najbardziej fascynującej podróży w moim życiu.
W co się ubrać do Amazonii
Gdy rozpędzający się z prędkością ogrzewającego się w brazylijskim cieple lodowatego piwa pociąg o nazwie “karnawał” zawitał do tego kraju, ludzie poprzebierani w najróżniejsze kostiumy wyszli na ulice. Tańczyli, pili, krzyczeli i bawili się, jakby jutra miało nie być.
Safari look
Moje wewnętrzne rozterki modowe skupiły się właśnie na wybraniu odpowiedniej kreacji, aby nie wylądować na ulicy w samych majtkach, chociaż to byłoby przez brazylijską społeczność jak najbardziej akceptowalne. Po paru dniach intensywnego brainstormu i przeczesywania najdalszych zakamarków Pinteresta, selekcja została zakończona. Miałem strój numer jeden (karnawał trwa kilka dni, a niektórzy mają kreacje, które przygotowują wiele tygodni wcześniej).
Koncepcja opierała się na podróżniku z Amazonii. Ziemiste kolory, kapelusik, wzorzyste szelki, liście i gumowe skorpiony na całym ciele – to było moje wyobrażenie północno-zachodniej części Brazylii. Z przebrania wyszło raczej afrykańskie safari, ale kto by się tam czepiał szczegółów. Wyglądało to całkiem fajnie i zebrałem też kilka komplementów. Co z tego, że gołe dupy i tak przyciągały na ulicach większą uwagę – ja cieszyłem się. że miałem jakiekolwiek przebranie.
Karnawałowe przebieranki przypomniały mi się dwa lata później, gdy siedząc nad otwartą walizką, przyszło spakować się na kilka dni do Amazonii…
Pakowanie na narty?
Prawdziwa podróż zaczyna się przecież od pakowania. To właśnie potwierdza, że rzeczy zaczynają się dziać, a kolejno wrzucane ubrania do walizki są jak wkraczanie jedną nogą w naszą nadchodzącą destynację. Tylko jak spakować się w trzy zupełnie różne brazylijskie scenografie? Pięciotygodniowa wycieczka zakładała Rio, Amazonię oraz plażowo-wydmowe Lençóis Maranhenses. Ano, to już nieco większa łamigłówka.
Z listy rzeczy do zabrania, którą podała mi moja współtowarzyszka podróży, Camila, dało się wyczytać: grube skarpety, buty trekkingowe, długie śliskie spodnie, koszulki bawełniane, koszulki z długim rękawem… Grube co?? Pytanie nasuwało się samo: czy my rzeczywiście lecimy do upalnej, tropikalnej Amazonii? Nasze bilety co prawda sprawdzałem ostatni raz przy ich zakupie, czyli dwa miesiące wcześniej i alpejskiego kurortu narciarskiego na pewno tam nie było.
Okazało się później, że w Amazonii trzeba być przygotowanym dosłownie na wszystko…
Jak w piekarniku
Gdy tylko wyszliśmy z lotniska w Manaus, żar tysiąca słońc buchnął nam w twarz. Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałem, jak to jest wsadzić głowę do piekarnika, to już miałem swoją odpowiedź.
Mimo tego, że miasto ma piękną, kolonialną architekturę budynków, od pierwszej sekundy wiedzieliśmy, że nie będzie to nasza ulubiona miejscówka. Na nieszczęście mieliśmy tu spędzić całe dwa dni. Moja ochota do zwiedzania była odwrotnie proporcjonalna do wysokości słupka rtęci na lokalnym termometrze. Było 36 stopni.
Odetchnęliśmy z ulgą, gdy okazało się, że w Manaus tak naprawdę nie ma za bardzo co robić. Nasze zwiedzanie ograniczyło się więc do spróbowania lokalnych specjałów, takich jak musaka z dorszem i bananem (trzeba to przyznać: niebo w gębie), wizyty w rezerwacie, którym opiekuje się wojsko (robią to młodzi żołnierze w ramach obowiązkowej służby), spaceru obok teatru i portu (piękne kolorowe stateczki), a także rundki po lokalnych barach (pani chodząca z alkoholem na głowie to umiejętność, której nigdy nie posiądę).
Czas do poniedziałkowego poranka upłynął całkiem szybko, a hotelowa klimatyzacja nigdy nie była dla mnie większym wybawieniem.
Obiecałem sobie, że będę nagrywał każdy dzień naszej amazońskiej przygody w formie wideo dziennika, ale chyba z lenistwa dotrwałem tylko do dnia trzeciego. Robiłem jednak notatki z każdego z pięciu dni podróży, które przeczytacie poniżej. Oczywiście, zostały wzbogacone o stosowne komentarze i małe dygresje.
[Uwaga, spoiler! – przeżyliśmy]
Amazonia. Poniedziałek, dzień 1: Podróż do lasu
Jeśli myśleliście, że do Amazonii wchodzi się niczym do miejskiego parku z wielką metalową bramą z napisałem “WITAMY W LESIE AMAZOŃSKIM”, to podobnie jak ja – źle myśleliście. Spod hotelu odebrał nas nasz prywatny szofer Luis z biura podróży Gero Travels, gdzie wykupiliśmy wycieczkę. Luis mieszka w Manaus pomiędzy największymi kartelami narkotykowymi w tym regionie, ale wbrew pozorom żyje mu się w takiej sytuacji bardzo bezpiecznie. Podjechaliśmy pod biuro, gdzie strzeliliśmy se kawkę – piliśmy ją z filiżanek siedząc w vanie, co było dosyć komiczne. Dołączyła do nas jeszcze para Hiszpanów i ruszyliśmy w drogę.
Tu zabawny paradoks i odrobina vip pakietu za darmo – para Hiszpanów miała wykupioną prywatną wycieczkę, więc mogli decydować o każdym dniu “zwiedzania” i zmieniać go według swojego widzimisię – mieli do dyspozycji prywatnego przewodnika z Amazonii. My z Camilą wykupiliśmy z góry ustalony plan wycieczki, ale rzeczywistość popandemiczna okazała się dla nas korzystna. Byliśmy tylko we dwoje, przez co również mieliśmy prywatną wycieczkę z przewodnikiem (dalej przeczytacie o nim więcej, bo to super gość) i mogliśmy częściowo decydować, co będziemy chcieli robić.
Pierwsze wrażenia
Gero, właściciel swojego amazońskiego biznesu, jechał z nami. Wszyscy zmierzaliśmy do portu, z którego wsiadaliśmy w wiozącą nas na drugą stronę łódź. Zdążyliśmy jeszcze zakupić mordercze kadzidełko (po odpaleniu nawet duże owady padały po kilku minutach) i ruszyliśmy w drogę.
Ekscytacja sięgnęła zenitu, gdy usłyszeliśmy, że zatrzymamy się na styku rzek Rio Negro i Amazonki. Mają one dwa różne kolory i nie łączą się ze sobą przez jakiś czas, co wygląda szalenie efektownie. Ta sama ekscytacja szybko opadła, gdy 1) okazało się, że o tej porze nie widać granicy tak wyraźnie 2) morska policja zatrzymała nas do kontroli. Okazało się, że to tylko testy dla młodych policjantów, więc ruszyliśmy dalej.
Kolejny etapem na trasie był biały volkswagen rodem z kreskówki Scooby-Doo. Niestety, jedyna tajemnica, którą mogliśmy odkryć podczas prawie 2-godzinnej podróży, to jak wiele potrafią znieść nasze tyłki. Bus okazał się być zdezelowaną metalową puszką z wysłużonymi siedzeniami bez jakiejkolwiek amortyzacji, a droga obfitowała w dziury wielkości kraterów po meteorach. Do tej pory ten moment służy mi jako punkt odniesienia: „co znaczy niewygoda.”
Przy brzegu czekało na nas zielone kanu, które miało zabrać nas do naszego egzotycznego hoteliku. Zanim usadowiliśmy się na ławeczkach w chwiejnej konstrukcji, pomogliśmy załadować zakupy na najbliższy tydzień. Kolejna godzina upłynęła na obserwacji lasów i lokalnej architektury (kolorowe domki na wysokich palach) z obu stron.
Pierwsze wrażenia
Nasz luksusowy resort składał się z drewnianych chatek z toaletą, łóżkiem i klimatyzacją, a także mini werandą. Na środku znajdowała się większa konstrukcja ze “stołówką”. Było też wifi i to była jego jedyna cecha – było. Co prawda powiadomienia wyświetlały się na ekranie telefonu, ale nie dało się ich odczytać. Nasza wycieczka stała się wtedy jeszcze bardziej luksusowa – płaciliśmy za detoks cyfrowy.
W oczekiwaniu na późny lunch poszliśmy się wykąpać w wodzie, co przeraziło mnie w sekundę po wskoczeniu, bo nie wiedziałem, jaka jest jej głębokość, a także CO w niej pływa. Na szczęście wyszedłem z obiema nogami, chociaż cały pokryty brązowym osadem z rozkładającej się w wodzie kory drzew namorzynowych.
Po południu wybraliśmy się w pierwszy rejs łódką z naszym przewodnikiem Ismailem i jego dziećmi, aby popływać pośród lasów i wypatrzyć cokolwiek, co biały człowiek mógłby uznać za wystarczająco egzotyczne, by pochwalić się tym na Instagramie (po powrocie do “cywilizacji”, rzecz jasna, bo jak już wiecie, na wifi nie było co liczyć). Odgłosy silnika niestety skutecznie odstraszały zwierzęta, ale Ismail ze swoim sokolim wzrokiem (nie przesadzam, widział i słyszał z kilometra) wypatrzył iguanę i kilka ptaków.
Wróciliśmy do hoteliku zjeść kolację i wypić piwko serwowane w “barze” przez znajomego Gero, który kazał się zwać Tukanem. Prawdziwe przygody dopiero nas czekały, więc poszliśmy spać, aby ukoić nasze zmęczone pupy po wyboistej podróży.
Amazonia. Wtorek, dzień 2: Wielkie pająki i łowienie piranii
Dzień zaczął się od trzech kąpieli, jedna po drugiej. I bynajmniej nie jest to oznaka OCD na punkcie higieny, o nie. To coś znacznie poważniejszego. To PROCES przygotowania się do wejścia do lasu. Pierwszy krok to zwykły prysznic – taki sam, jaki biorę w polskiej rzeczywistości. No, może poza mało znaczącymi różnicami jak zimna woda z deszczówki oraz niespodziewani goście pod prysznicem – pani żaba lub pan pająk (uspokajam, nie jakiś gigant wielkości ręki, ale taki wielkości kciuka już tak).
Drugi etap to kąpiel w sprayu przeciwsłonecznym z SPF
100050, którym należy pokryć większą część ciała, bo oprócz stuprocentowej wilgotności mamy też palące słoneczko. Trzecia i ostatnia (na szczęście) kąpiel polega na nabalsamowaniu się repelentem niczym egipski faraon, czyli wszelkiego rodzaju substancjami przeciw komarom. Niestety, obszarem ich ukąszeń jest całe ciało, więc nakładamy go również na części ciała, które później zakryjemy.Królowie lasu
Po porannym zabiegu w leśnym SPA, ociekając wszelkimi substancjami niczym Amazon no. 5, opuściliśmy nasz hotelik i weszliśmy do lasu. Mógłbym was teraz tutaj zachwycić przerażającą historią o tym, jak oplótł mnie śmiertelnie niebezpieczny pyton i uratowało mnie tylko to, że Ismail znał język węży i poprosił go grzecznie u uwolnienie swojego podopiecznego, a w zamian dał sobie wstrzyknąć jad w stopę (który następnie wyssał ustami, robiąc niesamowite zgięcie ciała dzięki codziennym praktykom gimnastyki nauczonej u rdzennych mieszkańców Amazonii), ale nic takiego się nie wydarzyło, bo większość zwierząt prowadzi nocny tryb życia i śpi w dzień.
Ismali zrobił nam korony z wielkich, zielonych liści, abyśmy poczuli się prawdziwymi leśnymi wojownikami (daje +10 do odwagi). Podczas spaceru zjadłem też pierwszego w życiu robaka (źródło białka, gdy nie ma się prowiantu). Siedział w orzechu, więc miał kokosowy posmak. Ciekawe doświadczenie.
Dajcie spać tarantuli
Podczas przechadzki po lesie spełniło się moje marzenie i ziścił największy koszmar – obie rzeczy w tym samym czasie. Na własne oczy zobaczyłem wielką tarantulę. Nie było to takie oczywiste, bo pająk w ciągu dnia siedzi sobie w swojej głębokiej norze i wychodzi dopiero wieczorem. Ismail musiał trochę pogmerać patykiem, aż w końcu z wielką opieszałością królowa do nas wyszła. Pokazała długie, wielkości ręki odnóża i… poszła “spać” dalej. Wyglądało to tak, jakby była już przyzwyczajona do turystów żądnych uwiecznienia w pamięci momentu spotkania wielkiego pająka na wolności, więc spoglądała na nas tylko z politowaniem w stylu “dajcie żyć”.
Był też moment, po którym poczułem się jak w National Geographic, ale nie przed kanapą, ale za szklaną taflą telewizora. Ismail usłyszał, że coś się do nas zbliża i należy się szybko ewakuować. Poczuliśmy niebezpieczeństwo, bo sami nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i gdzie moglibyśmy się w razie czego ukryć. Na szczęście dźwięki ucichły, więc mogliśmy kontynuować wędrówkę.
Menu na kolację: pirania
Wróciliśmy do naszego hoteliku, aby zjeść lunch, a następnie wypłynęliśmy łódką na łowienie piranii. I możecie mi uwierzyć, że w momencie pisania tego zdania dalej mnie to ekscytuje. Może nie samo łowienie ryb, bo z tym miałem lekki problem moralny, ale samo spotkanie ich w naturalnym środowisku było ciekawym doświadczeniem. Łowiliśmy na patyk, do którego przymocowana była żyłka, a na żyłkę nakładaliśmy kawałki mięsa. Następnie trzeba było pomachać wędką w wodzie…. ale po co ja to mówię, przecież sami wiecie, jak się łowi ryby.
Zdradzę wam za to, że łowione przez nas piranie miały trzy kolory – czerwona, srebrna i złota. Trzeba było uważać na zęby, bo ich arsenał robi rzeczywiście wielkie wrażenie. Te mniejsze wypuszczaliśmy, a większe mieliśmy zabrać ze sobą – Ismail oznajmił, że to nasza dzisiejsza kolacja. Jeśli nic nie złowimy, pójdziemy spać głodni.
Misję podjąłem więc poważnie, bo trzeba mieć energię, gdyby na drugi dzień owinął się wokół ciebie wielki wąż. Na koniec łowienia największym zwycięzcą tej mini rywalizacji okazał się być syn Ismaila, Anderson, który łowił piranie jak rasowy wędkarz. Moja wędka niestety ciągle zaplątywała się o szuwary lub o żyłkę innej osoby. No, ale jak to mówią – nie można być czempionem we wszystkim.
Szukanie kajmana
Po kolacji (ryba okazała się smaczna!) mieliśmy jeszcze jeden punkt w programie. Było już bardzo ciemno, więc wchodząc do chybającej się łódki musiałem uważać, żeby nie wpaść do wody – jej tafla w ogóle nie odróżniała się od nieba. Płynęliśmy zobaczyć kajmany, które są aktywne o tej porze. Nasi przewodnicy mieli mocne latarki i świecili nimi w różne miejsca, aby znaleźć gada. Udało się po jakichś pięciu minutach i niewiele więcej trwała ta wyprawa. Ismail pokazała kajmana z bliska (był to młody osobnik), można było go dotknąć. Szczególnie ciekawe były oczy, które pokrywają się specjalną błoną, gdy zwierzę pływa w wodzie. Gad wyglądał dosyć strasznie, ale mnie bardziej przerażało to, czy do naszej małej łódeczki nie zacznie wlewać się woda. Jej drewniana krawędź była praktycznie na równi z nią.
Amazonia. Środa, dzień 3: Noc w lesie
Dzień trzeci był nie tylko prawdziwym wejściem w to, co nastąpiło kilkanaście godzin wcześniej (spoiler: nagłówek nad tym zdaniem), ale też najbardziej edukacyjnym elementem wyprawy. Na początku popłynęliśmy do miejsca, w którym kilka osób codziennie przez kilka godzin robi mąkę z manioku, czyli tapiokę. Opowiedziano nam o całym procesie, począwszy od zdzierania pierwszej warstwy, po tarcie, czyszczenie i osuszanie. Ludzie przy pracy (zwykle to rodziny, są także dzieci) rozmawiają ze sobą, śpiewają, żartują.
Kolejnym przystankiem była wizyta w domu znajomego Ismaila. Był chyba bardzo dumny, że odwiedzili go goście, bo pokazywał nam wszystkie rzeczy, które wymyślił i skonstruował, warzywniak i drzewa w ogrodzie. Jedliśmy “amazońskie marshmallows”, czyli miękką, lekko słodką gąbkę otaczającą jeden z orzechów. Zebraliśmy trochę owoców, które mieliśmy zabrać na noc w lesie.
Skromne życie w Amazonii
Ludzie w Amazonii żyją bardzo skromnie. Do ich domów prowadzi zwykle jeden krótki kabel z prądem, który podczas burz może zostać uszkodzony przez ruszające się gałęzie (zapamiętajcie ten insight). Jedzą zwykle to, co złowią, mają też krowy, kury i inne zwierzęta gospodarstwa domowego. Nie ma ciepłej wody, bo nie ma takiej konieczności – jest zawsze gorąco.
Wydaje się, że to bardzo spokojni ludzie, żyjący bez pośpiechu, w zgodzie z naturą, która zaspokaja ich najważniejsze potrzeby. Mają oczywiście telefony i korzystają z Whatsappa (Anderson grał w wężyka), ale w ograniczonym stopniu, bo zasięg jest słaby lub go wcale nie ma. Ludzie mają tutaj niewiele, ale wydaje się, że nie potrzebują mieć więcej.
Jedziemy do lasu
Gdy przyszła właściwa godzina, zapakowaliśmy wszystkie niezbędności (siatki, hamaki, jedzenie i butelkę cachaçy) i wsiedliśmy w łódkę. Płynęliśmy około 30 minut, po czym zeszliśmy na ląd. Spacerowaliśmy w głąb lasu, aż dotarliśmy do miejsca, które okazało się być stałym miejscem naszego przewodnika, gdy turyści przyjeżdżają spędzić noc w lesie. Wokół leżały już częściowo przygotowane “stelaże” naszych leśnych łóżek, ale trzeba było odpowiednio poprawić i wzmocnić konstrukcję. Nie było czasu do stracenia, bo niedługo zapadał już zmrok, więc szybko zabraliśmy się do pracy.
Szukaliśmy mocnych, grubych gałęzi, które posłużą za stelaże łóżek oraz stołu, a także cieńszych patyków na ognisko. Później pomagaliśmy wszystko układać – te konstrukcje nie były niczym sklejane lub związywane – trzeba było naciąć gałęzie w taki sposób, żbye wszystko się ze sobą odpowiednio zazębiało. Trochę jak składanie mebli z IKEI, ale bez śrubek, wkrętów i czytelnej instrukcji. Następnie rozwiesiliśmy nasze hamaki i dokładnie owinęliśmy moskitierą, aby nic nas w nocy nie zjadło. Wyglądało to trochę jak kokony motyli. Mieliśmy tylko nadzieję, że w nocy nic nas z tego kokonu nie wyciągnie.
Przyszedł czas obiadu. Upiekliśmy kurczaka na ognisku, ryby, a na koniec nasi przewodnicy zrobili całe wiadro caipirinhii, która trochę ostudziła nasze nerwy, bo las zaczynał już budzić się do życia. Mimo, że nie było nic widać, to dźwięki wszystkiego wokół podkręcały naszą wyobraźnię, co tam może się czaić w ciemnościach. Pomyślcie tylko sobie, jakim przeżyciem było oddalenie się na 20 metrów wgłąb lasu, żeby zrobić siku.
Noc w lesie
Noc była niespokojna. Zawinięci w nasze kokony i lekko pijani próbowaliśmy zasnąć. Było głośniej niż w moim byłym mieszkaniu w Warszawie przy skrzyżowaniu Al. “Solidarności” i Jana Pawła II, gdzie od rana jeździły tramwaje. Odgłosy owadów, spadających liści, skrzeki ptaków i krzyki małp sprawiały, że budziłem się wielokrotnie. Przez siatkę moskitiery sprawdzałem też, czy poza mną wszyscy dookoła jeszcze żyją. W środku nocy nasi przewodnicy wydawali odstraszające dźwięki – dowiedzieliśmy się potem, że w pobliżu był jaguar, czyli jedno z największych niebezpiecznych istot w Amazonii.
Jak dobrze, że ktoś nad nami czuwał, bo zwierzęta te atakują z niemal stuprocentową skutecznością. Pomimo stresu, który towarzyszył mi od postawienia pierwszej nogi na łódce, powtórzyłbym z chęcią to doświadczenie jeszcze raz. Poczucie ulgi (żeby nie pisać: katharsis) nad ranem można porównać do tego, które mamy na napisach końcowych po obejrzeniu wyjątkowo niepokojącego, działającego na wyobraźnię horroru.
Czwartek, dzień 4: Odcięci od wszystkiego
Zjedliśmy śniadanko, wypiliśmy kawę z mlekiem i opowiadaliśmy sobie o przeżyciach z ubiegłej nocy. Poza historią o jaguarze, Camila widziała w nocy rodzinę pancerników, które przechodziły pod jej hamakiem. Jak się okazuje, też wstawała kilkukrotnie, bo dźwięki i niewygodny hamak nie pozwalały jej spać.
Ekspresowe lekcje przetrwania
Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po lesie. Zobaczyliśmy gniazdo kolejnej, tym razem mniejszej tarantuli. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i nabyliśmy kolejnej wiedzy na temat leśnego survivalu:
Różowe delfiny i tonące krowy
Dalsza część dnia przebiegała raczej spokojnie. Wzięliśmy prysznic, by zmyć z siebie ostatnie stresy i jak co dzień wyruszyliśmy łódką w poszukiwaniu kolejnych, amazońskich zwierząt. Widzieliśmy wielkie mrówki niosące liście, kolorowe żabki, a także leniwce w oddali, wysoko na drzewach.
Udało się zobaczyć także grzbiety słynnych różowych delfinów, które wynurzają się dosłownie na sekundę i ciężko zrobić im zdjęcie.
Julia, córka Ismaila, opowiadała Camili przeróżne historie. Jedna z nich była o ich krowie, która zbliżyła się zbyt blisko wody i zaatakował ją kajman. Julii było smutno, gdy zobaczyła, że później w wodzie pływała tylko połowa krowy, z którą najwyraźniej dziewczynka była w serdecznej relacji.
Koło godziny 18 byliśmy już w domu, bo zbierało się na burzę. Po kolacji zaniepokoił nas porywisty wiatr, więc schowaliśmy się w naszym domku. Następnie lało, grzmiało i nie zapowiadało się, ze prędko się skończy. Wkrótce wysiadł prąd, a razem z nim klimatyzacja i wifi (tego drugiego nie było mi szkoda, bo i tak działało tyle, co nic).
Amazonia. Piątek, dzień 5: Powrót
Rano powiedziano nam, że wiatr zerwał jedyny kabel, który dostarczał prąd. Dowiedzieliśmy się też, że w naszym hoteliku poza nami nie było żywej duszy – gdyby więc działo się coś gorszego, zdani bylibyśmy z Camilą tylko i wyłącznie na siebie. Może to i nawet lepiej, że nie wiedzieliśmy tego wcześniej 🙂
To był już nasz ostatni dzień w dżungli, więc chcieliśmy z niego skorzystać jak najwięcej. Wstaliśmy więc o 5 rano i popłynęliśmy łódką, aby zobaczyć z niej piękny wschód słońca. Wschód słońca był, ale niestety nie piękny, bo na niebie dalej było sporo chmur.
Po śniadaniu pojechaliśmy zobaczyć jedno z największych i najstarszych drzew w regionie. Poziom wody, który odznaczał się ciemniejszym kolorem na korze drzewa, był kilka miesięcy temu 2-3 razy wyższy, niż moje 177 cm wzrostu. Imponujące, jak duże są to różnice i jak często zwierzęta muszą dostosowywać do tego swój tryb życia.
Powrót do domu
Prądu dalej nie było, a my brudni i spoceni mieliśmy przed sobą 3 godziny podróży powrotnej do Manaus. Ale cóż można było zrobić… Założyliśmy ostatnie w miarę czyste ubrania (reszta przewidziana była na dalszą część wakacji, czyli Lencois Maranhenses) i odtworzyliśmy tę samą trasę, co poprzednio (łódka – Scooby-Doo van – łódka) i późnym popołudniem byliśmy w biurze u Gero, który przeprosił nas za zastałą sytuację, zaoferował kawę, prysznic w jego domu, a także zwrot części podróży. Wiedzieliśmy, że po covidzie z jego biznesem nie jest teraz łatwo, więc nie skorzystaliśmy z rabatu. Podróż była i tak tania, bo za całe doświadczenie w amazońskiej dżungli zapłaciliśmy nieco ponad 1000 zł.
Szczęście to pojęcie względne
Podczas pięciodniowej wyprawy do Amazonii doświadczyłem życia w dżungli: od łowienia piranii, spotkania z tarantulą, do spędzenia nocy w lesie. Nie był to kolejny city break i spacerowanie po muzeach, ale wielka przygoda przed duże P i jedno z najciekawszych doświadczeń w moim życiu.
Brak prądu i wifi, wszędobylskie komary, a także zrozumienie potęgi natury i obserwacja skromnego życia lokalnej społeczności przeniosły tę wyprawę na zupełnie inny poziom poznania.
Najważniejszą lekcją była ta, że szczęście jest pojęciem względnym. Można nie mieć wiele, a i tak być szczęśliwym człowiekiem, żyć bez pośpiechu i w zgodzie z otoczeniem.
Udostępnij ten artykuł, aby inni także mogli go przeczytać!