Z poprzedniej podróży wróciłem ze wspomnieniami Wiecznego Miasta, piękną opalenizną, mamą (nie zgubiła się po raz kolejny), słoikiem muszelek oraz… włoską odmianą covidu. Podczas gdy mój brat cieszył się ostatnimi promieniami lata (bo nie zgłosił swojego bezwonnego stanu), ja przez trzy tygodnie siedziałem uziemiony w dwudziestometrowym mieszkaniu, skazany na kwarantannę oraz jedzenie bez smaku.
Pięć miesięcy później, uzbrojeni w testy z negatywnym wynikiem, jechaliśmy z Olą na lotnisko, by pierwsze dni nowego roku spędzić w słońcu Walencji, która pomimo stycznia w kalendarzu świętowała już wiosnę.
Lecieliśmy na trzy tygodnie wyleczyć przepracowanie po Black Friday – takie życie marketera. Pierwszy dzień podróży nie zwiastował jednak, że będzie można wrzucić zdjęcie na insta z hasztagiem “good vibes only”. Przed wejściem na lotnisko moja walizka postanowiła porzucić jedno kółko i zostać trójnogim kapitanem okrętu.
Był już prawie rok od wybuchu covidu, ale jak to w zimowej porze bywa, fala numer trzydzieści w pełni. Zwłaszcza w regionie Walencja, który notował w tym czasie rekordowe liczby zakażeń, a każdy kolejny dzień i oczekiwanie na nowe numerki można było porównać z ekscytacją na wieczorną kumulację totolotka.
Nasze standardowe pytania podróżnicze typu: “do którego muzeum dzisiaj pójść”, “gdzie usiąść w restauracji”, “do którego klubu uderzyć” w myślach zamienialiśmy na “czy jakiekolwiek muzeum już działa”, “czy da radę zamówić jedzenie na wynos i zjeść na ławce w parku” oraz “które wino na dzisiejszy Netflix & chill”.
Pytania o tyle, można by rzec, kontrowersyjne niczym w Sprawie dla reportera, bo zmierzaliśmy do kraju, gdzie tzw. “kultura wychodzenia” jest na porządku dziennym. Czy covid rzeczywiście zamknął żądnych spotkań Hiszpanów w ich domach? Nasza wewnętrzna Elżbieta Jaworowicz miała to sprawdzić już kilka chwil po przylocie.
Mieliśmy chwilę czasu przed pociągiem z Alicante do Walencji, więc poszliśmy zrobić zakupy. W El Corte Inglés wyprzedaże. Szyldy “rebajas!” atakowały nas dosłownie wszędzie z każdej strony. Dosłownie wszędzie byli też ludzie. Covid? Zasada 1.5m? Nikt o tym nie słyszał. Ten widok uświadomił nam jednak, że pomimo piętrzących się obostrzeń, może uda nam się zobaczyć coś więcej niż to, jak wyglądają nasze twarze bez maseczek.
Walencja jako przypadek? I don’t think so.
Wybór Walencji jako pierwszej destynacji na rok 2021 był częściowo wynikiem szalonych listopadowych promocji, a częściowo też tego, że mieszka tu Ula – a jak wiadomo, zawsze lepiej zwiedza się w obecności lokalsa. Ula wpadła do naszego airbnb na obiad i wino, przyniosła kokosowe lodowe mochi i wspólnie obmyśliliśmy całkiem ambitny (jak na szalejący covid) plan rozrywek.
I tak pierwsze dni upłynęły nam na spacerach z kawką z Federala w ręku. Świeciło słoneczko, gałęzie uginały się pod ciężarem obfito rosnących pomarańczy, a zieleń trawy informowała nas, że to już raczej wiosna. Ogrody Turii, czyli długi obszar parkowy powstały w latach sześćdziesiątych w wyschniętym korycie rzeki, eksplodował wręcz wiosennymi aktywnościami – pikniki, medytacje, sesje jogi, ludzie na rowerach, deskorolkach i alejki pełne biegaczy.
W przypływie tej słonecznej radości zapomniało nam się na chwilę o regułach i zdjęliśmy maseczki, żeby zrobić sobie zdjęcia, co o mało nie skończyło się mandatem. Złapała nas policja i zaczęliśmy się tłumaczyć, że przecież mieliśmy maseczki, a na dowód pokazałem owe zdjęcie. Co prawda, było to zdjęcie zrobione w zupełnie innym miejscu, ale kto by się tam czepiał szczegółów. No, może oprócz pani policjantki, która jednak chciała sprawę dalej wyjaśniać i grozić wysokim mandatem, ale nie mogliśmy się dogadać i w końcu puściła nas wolno. Kto wygrał to upokarzające starcie? Do dziś nie wiemy.
Po tygodniu wiedzieliśmy już, że Walencja to raj na ziemi i prędko nie zachwycimy się niczym innym tak bardzo. Miasto codziennie miało do zaoferowania nowe atrakcje, zupełnie jakby każdej nocy dobudowywano jego nową część, której jeszcze nie zdążyliśmy odkryć.
Atracciones co niemiara
Stałym punktem były już poranne śniadanka i popołudniowe kawki w Dulche de Leche (Federal odszedł w zapomnienie), a pomiędzy tymi arcyważnymi punktami dnia serwowaliśmy sobie na zmianę porcję witaminy D w Ogrodach Turii, artystyczne doznania muzealne oraz odkrycia mini sklepików i warsztatów w kamienicach w dzielnicy Rusafa.
Odwiedziliśmy muzeum sztuki współczesnej IVAM z wystawą sztuki erotycznej w czasie wojen XX wieku oraz MuVIM z wystawą poświęconą twórczości hiszpańskiego projektanta mody Francisa Montesinosa. Zajrzeliśmy do sklepu winylowego, w którym dorwałem płytę z muzyką brazylijską instrumentalną za 5 euro (to dobry powód, żeby w końcu kupić adapter), a także do Mercado Central, wypełnionego lokalnym jedzeniem po same zabytkowe ściany. Nie raz zgubiliśmy się też wśród małych walencyjskich uliczek pełnych graffiti i vintage shopów. Trafiliśmy do pracowni artystów, którzy pochłonięci pracą nad nowymi obrazami nawet nie zauważyli naszego wściubiania nosa w każdy kąt. I uprzedzając pytania – tak, gubienie się też można zaplanować.
Załapaliśmy się na mały koncert hiszpańskiej muzyki granej na gitarze, oglądanie zachodu słońca i pełni księżyca nad morzem, zjedliśmy najlepsze karczochy w życiu w El Kiosko (kelner niestety nie chciał zdradzić przepisu), a po przeprowadzce do kolejnego airbnb spędziliśmy sporo czasu w dzielnicy Carmen, gdzie samo wyjście na balkon i podziwianie widoku można było zaliczyć jako atrakcję turystyczną.
Sztuka przez duże S
Wkręciliśmy się w nasze nowe walencyjskie życie do tego stopnia (a może był to udar słoneczny), że kupiliśmy bilety do opery. Trochę nam się jednak zeszło, żeby wcześniej zjeść ogromną patelnię paelli (myśleliśmy, czy by nie kupić tego naczynia do domu, ale musiałaby chyba mieć swoje własne miejsce w samolocie), więc spóźniliśmy się na pierwszy akt.
Wyszliśmy zachwyceni zarówno śpiewem pani Anity Rachvelishvili, jak i samym budynkiem, który znajduje się w tak zwanej “dzielnicy przyszłości”, czyli Ciudad de las Artes y las Ciencias – kompleksie śnieżnobiałych budowli zaprojektowanych przez Santiago Calatravę. Oświetlone, odbijające się w tafli wody dziwne bryły przypominały wioskę pełną statków kosmicznych. Budynki liczące sobie 25 lat wciąż wyprzedzają niektóre współczesne konstrukcje o całe lata świetlne.
Taka eksplozja modernistycznej architektury, gdzie z jednej strony znajdują się romantyczne kamienice Walencji, a z drugiej arena byków, wydaje się strzałem w hiszpańskie kolano, ale w tym szaleństwie może jest jakaś reguła. Warto by zapytać twórców Westworld, którzy w swoim serialu połączyli western z odległą przyszłością, a na miejsce do zdjęć wybrali właśnie Miasto Nauki i Sztuki.
Walka na pomidory
Po jakimś czasie od morza atrakcji zakręciło nam się w głowie (no ileż można!?), więc postanowiliśmy złapać trochę oddechu poza miastem.
Pierwszym kierunkiem był Buñol, malutkie miasteczko, gdzie zrobiliśmy sobie trekking i doszliśmy do małego wodospadu. Jeżeli chcecie wiedzieć, jak tam doszliśmy, to lepiej nie pytajcie, bo sami cieszymy się, że udało nam się jakoś znaleźć drogę powrotną.
Buñol znane jest z wielkiej bitwy na pomidory, czyli La Tomatiny, odbywającej się od 1945 roku. Coś, co na początku było tylko bójką, z czasem przerodziło się w kontrolowane wydarzenie ze wspomnianymi warzywami w roli głównej. Wikipedia podaje, że w 2015 roku użyto ponad 145 ton pomidorów. To wzbudza moje wątpliwości, czy… aby na pewno takie niewinne wydarzenie nie marnotrawi jedzenia, które później dosłownie “spływa” w rynsztonku, a które mogłoby być spożytkowane w znacznie lepszy sposób?
Odwiedziliśmy też Sagunt, bardzo interesującą miejscowość, która w przeszłości była pod panowaniem Cesarstwa Rzymskiego, a później została przejęta na ponad 500 lat przez Arabów. Weszliśmy na wzgórze miasta, żeby zobaczyć zamek, pozostałości po rzymskim teatrze, świątyni, cyrku i murach obronnych. Główne wrażenie? Powiedzieć, że trochę wiało, to jakby nic nie powiedzieć.
Swipe w imprezę
Były już spacery, trekking, podróże pociągiem, autobusem, tramwajem, więc pozostało już tylko wypożyczenie roweru, żeby zdobyć odznakę prawdziwego podróżnika. Tak więc też zrobiliśmy. Pojechaliśmy do oddalonej o 25 kilometrów od Walencji miejscowości El Palmar.
Oczekiwaliśmy, że finalna destynacja będzie zapierającą dech w piersiach miejscowością, ale okazało się, że praktycznie nic się tam nie dzieje i praktycznie nikt tam nie mieszka. Zamówiliśmy zestaw dań, łącznie z patrzącymi na nas mini rybkami bez oczu, których zrobiło nam się szkoda w momencie, gdy zostały nam podane.
Siedząc przy stole, zmęczeni pedałowaniem, odpaliliśmy grę, żeby tym razem zmęczyć palce, swipując w lewo i w prawo. Założyliśmy się z Olą, kto zrobi więcej matchy. Moja konwersja ostatecznie wyniosła 10%, co jest całkiem dobrym wynikiem (umiemy trochę w marketing).
Adrian zaprosił Olę na kręgle, ale zaufanie do Hiszpanów należy zawsze zweryfikować, więc poszliśmy razem. Byliśmy tam co prawda tylko jakieś 30 minut, bo zdecydowaliśmy się wyjść z domu w ostatniej chwili, ale otworzyło nam to drzwi do jeszcze jednej atrakcji, można by nawet rzec, crème de la crème całego wyjazdu.
Kilka dni później, gdy tym razem ja byłem na randce, po jakiejś godzinie zadzwoniła do mnie Ola. “- Nie chcę ci przeszkadzać, ale… jak długo ci się jeszcze zejdzie? Jest sprawa”. Pytanie zrodziło we mnie ciekawość tak wielką, że od razu przeszła mi ochota na randkowanie i po sekundzie byłem w mieszkaniu. “Ubieraj się, mamy 30 minut do wyjścia, Adrian przyjedzie po nas samochodem, wyjeżdżamy na imprezą poza Walencję i musimy zdążyć przed godziną policyjną o 22”.
Brzmiało jak napad na bank, ale niedługo potem siedzieliśmy już w samochodzie, gnając przed siebie w nikomu nieznane okolice i nikt kominiarek na głowie nie miał. Widok wysokiego domu pośrodku niczego i świszczący w głuchej ciszy wiatr nie zwiastował co prawda niczego dobrego, ale po przekroczeniu progu okazało się, że to tylko bardzo nielegalna impreza, która miała zaspokoić głód braku melanży. Skończyło się dobrze, poza uszkodzeniem uszu – hiszpański reggaeton wył z głośników do samego rana.
Zamykamy miasto, czas wyjeżdżać
Gdy opadły emocje (oraz imprezowy kac), rzeczywistość przypomniała nam, że do wyjazdu z Hiszpanii został już tylko tydzień. Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, mawia klasyk, dlatego covid-19 nigdzie się więc nie wybierał.
Mało tego! Parę dni przed wylotem obwieszczono, że wirus urósł w siłę i Walencja zostanie zamknięta na weekend, a opuścić ją będzie można tylko w usprawiedliwionych przypadkach. Czy nasz powrót do Polski był usprawiedliwiony? Czy jeszcze zobaczymy swoje rodziny? Czy uda się zapakować patelnię do paelli do samolotu? Latające nad miastem helikoptery obwieszczające informację o zamykanych granicach zdawały się poddawać w wątpliwość pozytywny wydźwięk tych pytań.
PS. całe szczęście, tak się jednak nie stało i pociąg do Alicante ruszył, skąd udaliśmy się do śnieżnej Polski, gdzie styczeń niestety nie był już wiosną.
PS 2. Wróciliśmy do Walencji kilka miesięcy później. Ola nawet tam zamieszkała. Okazało się, że atrakcje się nie skończyły.
Więcej zdjęć:
Udostępnij ten artykuł, aby inni także mogli go przeczytać!
Ta strona korzysta z plików cookie. Więcej informacji w polityce prywatności – kliknij tutaj. Akceptuję
Polityka prywatności
Privacy Overview
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these cookies, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may have an effect on your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Podróże z walizką i covidem
Z poprzedniej podróży wróciłem ze wspomnieniami Wiecznego Miasta, piękną opalenizną, mamą (nie zgubiła się po raz kolejny), słoikiem muszelek oraz… włoską odmianą covidu. Podczas gdy mój brat cieszył się ostatnimi promieniami lata (bo nie zgłosił swojego bezwonnego stanu), ja przez trzy tygodnie siedziałem uziemiony w dwudziestometrowym mieszkaniu, skazany na kwarantannę oraz jedzenie bez smaku.
Pięć miesięcy później, uzbrojeni w testy z negatywnym wynikiem, jechaliśmy z Olą na lotnisko, by pierwsze dni nowego roku spędzić w słońcu Walencji, która pomimo stycznia w kalendarzu świętowała już wiosnę.
Lecieliśmy na trzy tygodnie wyleczyć przepracowanie po Black Friday – takie życie marketera. Pierwszy dzień podróży nie zwiastował jednak, że będzie można wrzucić zdjęcie na insta z hasztagiem “good vibes only”. Przed wejściem na lotnisko moja walizka postanowiła porzucić jedno kółko i zostać trójnogim kapitanem okrętu.
Był już prawie rok od wybuchu covidu, ale jak to w zimowej porze bywa, fala numer trzydzieści w pełni. Zwłaszcza w regionie Walencja, który notował w tym czasie rekordowe liczby zakażeń, a każdy kolejny dzień i oczekiwanie na nowe numerki można było porównać z ekscytacją na wieczorną kumulację totolotka.
Nasze standardowe pytania podróżnicze typu: “do którego muzeum dzisiaj pójść”, “gdzie usiąść w restauracji”, “do którego klubu uderzyć” w myślach zamienialiśmy na “czy jakiekolwiek muzeum już działa”, “czy da radę zamówić jedzenie na wynos i zjeść na ławce w parku” oraz “które wino na dzisiejszy Netflix & chill”.
Pytania o tyle, można by rzec, kontrowersyjne niczym w Sprawie dla reportera, bo zmierzaliśmy do kraju, gdzie tzw. “kultura wychodzenia” jest na porządku dziennym. Czy covid rzeczywiście zamknął żądnych spotkań Hiszpanów w ich domach? Nasza wewnętrzna Elżbieta Jaworowicz miała to sprawdzić już kilka chwil po przylocie.
Mieliśmy chwilę czasu przed pociągiem z Alicante do Walencji, więc poszliśmy zrobić zakupy. W El Corte Inglés wyprzedaże. Szyldy “rebajas!” atakowały nas dosłownie wszędzie z każdej strony. Dosłownie wszędzie byli też ludzie. Covid? Zasada 1.5m? Nikt o tym nie słyszał. Ten widok uświadomił nam jednak, że pomimo piętrzących się obostrzeń, może uda nam się zobaczyć coś więcej niż to, jak wyglądają nasze twarze bez maseczek.
Walencja jako przypadek? I don’t think so.
Wybór Walencji jako pierwszej destynacji na rok 2021 był częściowo wynikiem szalonych listopadowych promocji, a częściowo też tego, że mieszka tu Ula – a jak wiadomo, zawsze lepiej zwiedza się w obecności lokalsa. Ula wpadła do naszego airbnb na obiad i wino, przyniosła kokosowe lodowe mochi i wspólnie obmyśliliśmy całkiem ambitny (jak na szalejący covid) plan rozrywek.
I tak pierwsze dni upłynęły nam na spacerach z kawką z Federala w ręku. Świeciło słoneczko, gałęzie uginały się pod ciężarem obfito rosnących pomarańczy, a zieleń trawy informowała nas, że to już raczej wiosna. Ogrody Turii, czyli długi obszar parkowy powstały w latach sześćdziesiątych w wyschniętym korycie rzeki, eksplodował wręcz wiosennymi aktywnościami – pikniki, medytacje, sesje jogi, ludzie na rowerach, deskorolkach i alejki pełne biegaczy.
W przypływie tej słonecznej radości zapomniało nam się na chwilę o regułach i zdjęliśmy maseczki, żeby zrobić sobie zdjęcia, co o mało nie skończyło się mandatem. Złapała nas policja i zaczęliśmy się tłumaczyć, że przecież mieliśmy maseczki, a na dowód pokazałem owe zdjęcie. Co prawda, było to zdjęcie zrobione w zupełnie innym miejscu, ale kto by się tam czepiał szczegółów. No, może oprócz pani policjantki, która jednak chciała sprawę dalej wyjaśniać i grozić wysokim mandatem, ale nie mogliśmy się dogadać i w końcu puściła nas wolno. Kto wygrał to upokarzające starcie? Do dziś nie wiemy.
Po tygodniu wiedzieliśmy już, że Walencja to raj na ziemi i prędko nie zachwycimy się niczym innym tak bardzo. Miasto codziennie miało do zaoferowania nowe atrakcje, zupełnie jakby każdej nocy dobudowywano jego nową część, której jeszcze nie zdążyliśmy odkryć.
Atracciones co niemiara
Stałym punktem były już poranne śniadanka i popołudniowe kawki w Dulche de Leche (Federal odszedł w zapomnienie), a pomiędzy tymi arcyważnymi punktami dnia serwowaliśmy sobie na zmianę porcję witaminy D w Ogrodach Turii, artystyczne doznania muzealne oraz odkrycia mini sklepików i warsztatów w kamienicach w dzielnicy Rusafa.
Odwiedziliśmy muzeum sztuki współczesnej IVAM z wystawą sztuki erotycznej w czasie wojen XX wieku oraz MuVIM z wystawą poświęconą twórczości hiszpańskiego projektanta mody Francisa Montesinosa. Zajrzeliśmy do sklepu winylowego, w którym dorwałem płytę z muzyką brazylijską instrumentalną za 5 euro (to dobry powód, żeby w końcu kupić adapter), a także do Mercado Central, wypełnionego lokalnym jedzeniem po same zabytkowe ściany. Nie raz zgubiliśmy się też wśród małych walencyjskich uliczek pełnych graffiti i vintage shopów. Trafiliśmy do pracowni artystów, którzy pochłonięci pracą nad nowymi obrazami nawet nie zauważyli naszego wściubiania nosa w każdy kąt. I uprzedzając pytania – tak, gubienie się też można zaplanować.
Załapaliśmy się na mały koncert hiszpańskiej muzyki granej na gitarze, oglądanie zachodu słońca i pełni księżyca nad morzem, zjedliśmy najlepsze karczochy w życiu w El Kiosko (kelner niestety nie chciał zdradzić przepisu), a po przeprowadzce do kolejnego airbnb spędziliśmy sporo czasu w dzielnicy Carmen, gdzie samo wyjście na balkon i podziwianie widoku można było zaliczyć jako atrakcję turystyczną.
Sztuka przez duże S
Wkręciliśmy się w nasze nowe walencyjskie życie do tego stopnia (a może był to udar słoneczny), że kupiliśmy bilety do opery. Trochę nam się jednak zeszło, żeby wcześniej zjeść ogromną patelnię paelli (myśleliśmy, czy by nie kupić tego naczynia do domu, ale musiałaby chyba mieć swoje własne miejsce w samolocie), więc spóźniliśmy się na pierwszy akt.
Wyszliśmy zachwyceni zarówno śpiewem pani Anity Rachvelishvili, jak i samym budynkiem, który znajduje się w tak zwanej “dzielnicy przyszłości”, czyli Ciudad de las Artes y las Ciencias – kompleksie śnieżnobiałych budowli zaprojektowanych przez Santiago Calatravę. Oświetlone, odbijające się w tafli wody dziwne bryły przypominały wioskę pełną statków kosmicznych. Budynki liczące sobie 25 lat wciąż wyprzedzają niektóre współczesne konstrukcje o całe lata świetlne.
Taka eksplozja modernistycznej architektury, gdzie z jednej strony znajdują się romantyczne kamienice Walencji, a z drugiej arena byków, wydaje się strzałem w hiszpańskie kolano, ale w tym szaleństwie może jest jakaś reguła. Warto by zapytać twórców Westworld, którzy w swoim serialu połączyli western z odległą przyszłością, a na miejsce do zdjęć wybrali właśnie Miasto Nauki i Sztuki.
Walka na pomidory
Po jakimś czasie od morza atrakcji zakręciło nam się w głowie (no ileż można!?), więc postanowiliśmy złapać trochę oddechu poza miastem.
Pierwszym kierunkiem był Buñol, malutkie miasteczko, gdzie zrobiliśmy sobie trekking i doszliśmy do małego wodospadu. Jeżeli chcecie wiedzieć, jak tam doszliśmy, to lepiej nie pytajcie, bo sami cieszymy się, że udało nam się jakoś znaleźć drogę powrotną.
Buñol znane jest z wielkiej bitwy na pomidory, czyli La Tomatiny, odbywającej się od 1945 roku. Coś, co na początku było tylko bójką, z czasem przerodziło się w kontrolowane wydarzenie ze wspomnianymi warzywami w roli głównej. Wikipedia podaje, że w 2015 roku użyto ponad 145 ton pomidorów. To wzbudza moje wątpliwości, czy… aby na pewno takie niewinne wydarzenie nie marnotrawi jedzenia, które później dosłownie “spływa” w rynsztonku, a które mogłoby być spożytkowane w znacznie lepszy sposób?
Odwiedziliśmy też Sagunt, bardzo interesującą miejscowość, która w przeszłości była pod panowaniem Cesarstwa Rzymskiego, a później została przejęta na ponad 500 lat przez Arabów. Weszliśmy na wzgórze miasta, żeby zobaczyć zamek, pozostałości po rzymskim teatrze, świątyni, cyrku i murach obronnych. Główne wrażenie? Powiedzieć, że trochę wiało, to jakby nic nie powiedzieć.
Swipe w imprezę
Były już spacery, trekking, podróże pociągiem, autobusem, tramwajem, więc pozostało już tylko wypożyczenie roweru, żeby zdobyć odznakę prawdziwego podróżnika. Tak więc też zrobiliśmy. Pojechaliśmy do oddalonej o 25 kilometrów od Walencji miejscowości El Palmar.
Oczekiwaliśmy, że finalna destynacja będzie zapierającą dech w piersiach miejscowością, ale okazało się, że praktycznie nic się tam nie dzieje i praktycznie nikt tam nie mieszka. Zamówiliśmy zestaw dań, łącznie z patrzącymi na nas mini rybkami bez oczu, których zrobiło nam się szkoda w momencie, gdy zostały nam podane.
Siedząc przy stole, zmęczeni pedałowaniem, odpaliliśmy grę, żeby tym razem zmęczyć palce, swipując w lewo i w prawo. Założyliśmy się z Olą, kto zrobi więcej matchy. Moja konwersja ostatecznie wyniosła 10%, co jest całkiem dobrym wynikiem (umiemy trochę w marketing).
Adrian zaprosił Olę na kręgle, ale zaufanie do Hiszpanów należy zawsze zweryfikować, więc poszliśmy razem. Byliśmy tam co prawda tylko jakieś 30 minut, bo zdecydowaliśmy się wyjść z domu w ostatniej chwili, ale otworzyło nam to drzwi do jeszcze jednej atrakcji, można by nawet rzec, crème de la crème całego wyjazdu.
Kilka dni później, gdy tym razem ja byłem na randce, po jakiejś godzinie zadzwoniła do mnie Ola. “- Nie chcę ci przeszkadzać, ale… jak długo ci się jeszcze zejdzie? Jest sprawa”. Pytanie zrodziło we mnie ciekawość tak wielką, że od razu przeszła mi ochota na randkowanie i po sekundzie byłem w mieszkaniu. “Ubieraj się, mamy 30 minut do wyjścia, Adrian przyjedzie po nas samochodem, wyjeżdżamy na imprezą poza Walencję i musimy zdążyć przed godziną policyjną o 22”.
Brzmiało jak napad na bank, ale niedługo potem siedzieliśmy już w samochodzie, gnając przed siebie w nikomu nieznane okolice i nikt kominiarek na głowie nie miał. Widok wysokiego domu pośrodku niczego i świszczący w głuchej ciszy wiatr nie zwiastował co prawda niczego dobrego, ale po przekroczeniu progu okazało się, że to tylko bardzo nielegalna impreza, która miała zaspokoić głód braku melanży. Skończyło się dobrze, poza uszkodzeniem uszu – hiszpański reggaeton wył z głośników do samego rana.
Zamykamy miasto, czas wyjeżdżać
Gdy opadły emocje (oraz imprezowy kac), rzeczywistość przypomniała nam, że do wyjazdu z Hiszpanii został już tylko tydzień. Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, mawia klasyk, dlatego covid-19 nigdzie się więc nie wybierał.
Mało tego! Parę dni przed wylotem obwieszczono, że wirus urósł w siłę i Walencja zostanie zamknięta na weekend, a opuścić ją będzie można tylko w usprawiedliwionych przypadkach. Czy nasz powrót do Polski był usprawiedliwiony? Czy jeszcze zobaczymy swoje rodziny? Czy uda się zapakować patelnię do paelli do samolotu? Latające nad miastem helikoptery obwieszczające informację o zamykanych granicach zdawały się poddawać w wątpliwość pozytywny wydźwięk tych pytań.
PS. całe szczęście, tak się jednak nie stało i pociąg do Alicante ruszył, skąd udaliśmy się do śnieżnej Polski, gdzie styczeń niestety nie był już wiosną.
PS 2. Wróciliśmy do Walencji kilka miesięcy później. Ola nawet tam zamieszkała. Okazało się, że atrakcje się nie skończyły.
Więcej zdjęć:
Udostępnij ten artykuł, aby inni także mogli go przeczytać!